— „Gra o Tron” wciąż trwa.

Walka o władzę, która tak naprawdę nie ma ani początku, ani końca.

„Gra o Tron” jest niezwykłą lekturą i to nie tylko dla fanów fantastyki, bo magia w Siedmiu Królestwach nie jest jedynym wątkiem. Spotykamy się tu z wieloma postaciami pochodzącymi z przeróżnych rodów, z których każdy ma żelazne zasady i wieloletnie tradycje. Dzięki bogatym opisom przyrody, miejsc czy samych bohaterów możemy wyobrazić sobie własne Westeros, takie niepowtarzalne i zarezerwowane jedynie dla naszych myśli. Panu Martinowi z pewnością można pozazdrościć talentu pisarskiego i pióra, spod którego wyszło to niezwykłe dzieło. Napomknę również, że kolejne tomy wcale nie są gorsze od pierwszego, choć dla mnie ten zajmuje czołowe miejsce w sercu.

„Nigdy nie zapominaj o tym, kim jesteś, bo świat na pewno o tym nie zapomni. Uczyń z tego swoją siłę, a wtedy przestanie to być twoim słabym punktem. Zrób z tego swoją zbroję, a nikt nie użyje tego przeciwko tobie.”

Począwszy od prologu, a na epilogu kończąc możemy się tak naprawdę spodziewać wszystkiego. Już na pierwszych stronicach poznajemy świat za murem, owiany wieloma tajemnicami, o których ludzie z Południa wyraźnie zapomnieli, a przed którym Północ drży. Inni – bo tak określił ich autor – intrygują i przerażają jednocześnie, zaś spotkanie z nimi już na początku książki pozwala nam poczuć klimat „Pieśni Lodu i Ognia.”

Wkrótce po tym interesującym wstępie przychodzi nam zmierzyć się z potężnym rodem Starków.

„Jak to się dzieje, że gdy tylko ktoś zbuduje mur, ktoś inny zaraz chce wiedzieć, co jest po jego drugiej stronie?”

„Zima nadchodzi.” Właśnie tak brzmi dewiza ludzi, od których bije swego rodzaju duma i szczerość, prawda jakiej nie sposób znaleźć w świecie Siedmiu Królestw. Starkowie wydają się silną rodziną, wierną swoim tradycjom, która nie pozwoliła się zaciągnąć (a przynajmniej w pierwszych rozdziałach) w liczne intrygi, zdrady i kłamstwa ludzi ze Stolicy.

Wilkor widoczny na ich herbie nadaje im charakteru i jednocześnie nie pozwala traktować pobłażliwie, bowiem każdy w rodzie ma w sobie coś z wilka, co odkrywa prędzej czy później. Nie oznacza to jednak, iż podejmowane decyzje zawsze dają oczekiwane rezultaty, jednak w tym świecie nie ma czasu, by uczyć się na własnych błędach.

Ten, kto boi się przegrać, już przegrał.

Idąc w głąb Westeros mijamy liczne lokacje, takie jak Bliźniaki, Riverrum, Orle Gniazdo i wiele innych, aż docieramy do Królewskiej Przystani. Miejsca, w którym mieszka więcej łajdaków niż w pozostałych miastach razem wziętych. Tak naprawdę tutaj słowo „szczerość” już dawno straciło znaczenie. Każdy robi tyle ile tylko może, aby żyło mu się jak najlepiej, często kosztem innych. I nie, wcale nie chodzi mi o zwykłych parobków zdanych na łaskę, bądź niełaskę obecnego króla.

Autor niezwykle umiejętnie wplata intrygi w życie ludzi szlachetnie urodzonych, którzy są gotowi posunąć się bardzo daleko, by ich grzeszki nie wyszły na jaw. Obecny władca – Robert z rodu Baratheonów – wyraźnie woli piwo i dziewki od władania państwem, które pozostawia swojemu namiestnikowi. Nie zapominajmy jednak, że dookoła niego kręci się wiele Lannisterów, którzy nigdy nie przepuściliby okazji do zdobycia większych wpływów i władzy. Lwy wcale nie są takie grzeczniutkie, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

„Strach tnie głębiej niż miecze.”

Teraz przenieśmy się jeszcze za morze, gdzie przeżywamy spotkanie z młodziutką dziewczyną zrodzoną z krwi smoka, jak głosi legenda. Daenerys Targaryen i jej starszy brat Viserys zostali ocaleni z rzezi, jaką przeprowadzono na ich rodzinie, gdy Ci byli maleńkimi dziećmi. Momentami aż trudno uwierzyć, że są rodzeństwem, jedynie charakterystyczne srebrzyste włosy i fiołkowe oczy pozwalają to stwierdzić. Dany jest w pierwszych chwilach strachliwą dziewczynką, która wydaje się za młoda do wielu spraw, zaś Viserys za wszelką cenę pragnie odzyskać to, co jak sądzi, prawnie mu się należy – Żelazny Tron.

Ich ród od wieków słynął z opowieści, w których przodkowie dwójki ocalałych dosiadali majestatycznych smoków, dla niektórych bestii zionących ogniem, dla innych prawdziwych cudów świata. Pozostaje tylko jedno pytanie: Czy te opowieści są prawdą?

„Im jaśniej człowiek płonął za życia, tym mocniej jego gwiazda świeci w ciemności”

W książce spotykamy się z tyloma postaciami, że trudno opisać każdego w kilku zdaniach, a co dopiero poszczególne rody. Wszystko tworzy jednak spójną całość ze światem przedstawionym, a rozdziały aż proszą się o przeczytanie. Samej trudno było mi się oderwać i po przeczytaniu pierwszej części ruszyłam do księgarni po kolejną i następną. Autor tworzy niesamowity świat fantasy, którego bohaterowie są tak naprawdę zwyczajnymi ludźmi z problemami i słabościami, tak jak my.

Czasy średniowiecza wcale nie przeszkodziły w stworzeniu historii, w której chyba każdy z nas mógłby się przypisać do określonej grupy, choć w tym przypadku bardziej pasuje słowo rodu. Wykreowane charaktery bardziej lub mniej zapadają w pamięć, jednak powieści nie można odebrać magii, która czyni ją niepowtarzalną w swej nietuzinkowości.

„Niektóre stare rany nigdy się do końca nie zabliźniają i krwawią przy najmniejszym nawet zadrapaniu”

— „Myszy i koty” wychodzą z ukrycia.

„Myszy i koty” zapowiadało się naprawdę ciekawie, ale gdzieś po drodze coś się popsuło i za nic nie chciało się naprawić. Być może to moje oczekiwania wobec tej książki były większe i dlatego w pewien sposób się zawiodłam. Przedstawiono tutaj opowieść o Shelley oraz jej matce, młodej dziewczynie oraz dorosłej kobiecie, które poznały w życiu smak cierpienia ze strony, jak im się zdawało bliskich osób.

Obie zostały ciężko doświadczone w swej egzystencji, obie kryły się przed napastnikami, nie pozwalały nikomu wkroczyć do czterech ścian ich zniszczonego umysłu. Zastraszane, prześladowane tak długo, aż stały się potulnymi myszkami, które wszystko znosiły w ciszy. Do czasu.

„Nie szukałyśmy domu. Szukałyśmy kryjówki. Myszy nie mają domu.”

Wszystko jest opisywane z perspektywy nastoletniej Shelley, której postać chwilami niezwykle mnie irytowała, pomimo wciągającej na samym początku akcji. Po prostu nie potrafiłam zrozumieć tej naiwności i ciągłych, pesymistycznych obrazów, które pojawiały się w jej głowie, w pewnym momencie zabrakło mi cierpliwości, innymi słowy. Aczkolwiek byłam niezwykle ciekawa tego „wypadku w szkole”, który pozostawił na twarzy dziewczyny blizny i naprawdę jej współczułam, czytając opis dręczenia ze strony szkolnych koleżanek. W końcu takie rzeczy nie są znane nam tylko z książek, ale również z codziennego życia, choćby z telewizji, gazet. Zawsze znajdą się osoby, które bez wyraźnego powodu znęcają się nad słabszymi, po prostu chcą być drapieżnikami przywódcami rządzącymi poprzez strach i lęk.

Shelley zaliczała się właśnie do tych słabych myszek i wolała nie wychylać się z ukrycia. Aż w końcu jej koszmar się skończył, przeprowadziła się z matką dość daleko od strasznych wspomnień. Obie miały nadzieję, że tam zaleczoną rany, będą mogły wrócić do normalnego życia. Nie jest im dane jednak długo się tym cieszyć, bo ktoś ponownie zakłóca im spokój. To właśnie wtedy pewne wydarzenia doprowadzają do nagłej zamiany ról. Od tej pory myszy stały się kotami. Nie są już ofiarami, lecz katami. Ze zwierzyny zmieniły się w myśliwych i nie mają zamiaru łatwo dać za wygraną.

Pozostaje pytanie, jaka spotka je za to kara?

Wiem, że jestem myszą i ukrywam się tu, w moim małym gniazdku na końcu świata, ale moje mysie życie jest pełne tego, co w życiu najlepsze: sztuki, muzyki, literatury… i miłości.”

Akcja rozgrywa się niewiarygodnie szybko, choć chwilami była dla mnie zbyt przewidywalna, być może to za sprawą opisu z tyłu książki. Domyśliłam się, co też stanie się w tym „złem, które ponownie wkroczyło do ich azylu”, nie kryłam przy tym swego rodzaju rozczarowania, czegoś brakowało, być może takiego elementu zaskoczenia. Podobała mi się co prawda ta psychologiczna rozgrywka w umyśle głównej bohaterki, która momentami wykazywała się dziecięcą fantazją i naiwnością, a jednak ta wojna potrafiła wciągnąć.

Przez cały czas ciekawiło mnie, co będzie dalej, aż w końcu przestałam połykać jedno słowo za drugim. Koniec książki dłużył mi się niemiłosiernie, chciałam po prostu do niego dotrzeć i mieć to z głowy.

„To wprawdzie tylko życie małej myszy, ale dobre życie, bogate, cudowne.”

Nie mam pojęcia, dlaczego „Myszy i koty” nie przypadły mi do gustu, ponieważ lubię książki o psychologicznym wątku. W niestety w przypadku tej opowieści zawiodłam się po przebrnięciu do końca. Niby coś się dzieje, a jednak im dalej czytałam, tym bardziej czułam się znużona. Współczułam głównym bohaterkom losu, jaki niestety je spotkał i cieszyło mnie, że w końcu udało im się pokazać pazur, odwrócić rolę i zostać kotem. Niestety w zbyt przewidywalny, jak dla mnie sposób. Mam naprawdę mieszane uczucia, co do tej książki. Z jednej strony mnie intryguje, zaś w drugiej odpycha.

Polecam tą książkę osobom, które lubią czytać o dokonującej się w bohaterze przemianie, tutaj była ona widoczna. Stawiam taką, a nie inną ocenę, która jest moim zdaniem dość sprawiedliwa i jednocześnie usprawiedliwiona. Osobiście nie ciągnie mnie, by jeszcze raz przeczytać dzieło pana Gordona, ale może w przyszłości. Zawiodłam się, fakt, ale to nie znaczy wcale, że inni również. Może akurat tą historią Reece trafi do czytelników, to chyba kwestia osobistego nastawienia, które w moim przypadku przechyliło się ku tej negatywnej stronie.

— „I wciąż ją kocham”.

„Cofam się pamięcią do chwil, kiedy to się zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało.”

Pewnie nie jedna osoba chciałaby przeżyć prawdziwą miłość, która pozwoliłaby spędzić resztę życia u boku ukochanej osoby. Mieć kogoś na kim może polegać, kto będzie oparciem w trudnych chwilach, zawsze gotów wysłuchać i użyczyć swojego ramienia o nic nie pytając. Ciekawe tylko, ile z nas potrafiłoby o takie uczucie zawalczyć, gdyby przyszło nam stanąć do walki o własne szczęście. Czy poddalibyśmy się zaraz na początku, a może z heroiczną odwagą bronili?

„Jeśli z czymś się borykasz, rozejrzyj się dookoła, a zobaczysz, że wszyscy ludzie z czymś się borykają i że dla nich jest to równie trudne, jak dla ciebie.”

John z pewnością nie mógł tego wiedzieć. Był żołnierzem, który trafił do wojska raczej przez przypadek, a jednak z czasem stało się ono dla niego częścią życia. Wychowywany tylko przez ojca, w wieku młodzieńczym niezwykle buntowniczy, jednocześnie w pewien sposób przywiązany do swoich kompanów z jednostki. To on robi za narratora w tej historii, co było niezwykle przyjemnym doświadczeniem, ponieważ Sparks idealnie wczuł się w jego rolę.

„Prawdziwa miłość oznacza, że zależy ci na szczęściu drugiego człowieka bardziej niż na własnym, bez względu na to, przed jak bolesnymi wyborami stajesz.”

Czy on wierzył w miłość? Być może nie znał tego uczucia tak dobrze, dopóki nie spotkał młodej studentki, która potrafiła jednym gestem czy spojrzeniem wzbudzić w nim uczucia, o jakich wcześniej nie miał pojęcia. Każdy pomyśli sobie, że to zwyczajna historia wakacyjnego romansu, z czym osobiście się nie zgodzę. Stajemy się świadkami niesamowitego spektaklu, który urządził nam autor z pomocą dwójki głównych bohaterów. W obydwojgu dokonuje się wewnętrzna przemiana pod wpływem wspólnie spędzonych chwil, poznają się powoli, co tylko umacnia rodzące się w nich uczucie.

Kiedy wszystko zaczyna iść dobrze, przypominają sobie o służbie Johna, która nie dobiegła jeszcze końca i z tego powodu musi on ponownie stawić się w wojsku. Pragną wierzyć, że ich uczucie przetrwa tą próbę czasu, jeszcze bardziej ich zbliży, tak bardzo pragną to uwierzyć. Niestety nic nie może trwać wiecznie, o czym oni dopiero się przekonają i sami będą musieli podjąć trudne decyzje. Pytanie tylko, kto z nich będzie przez nie cierpiał najbardziej?

„Kocham ciebie, i zamierzam dopilnować obietnicy, którą mi złożyłeś. Jeśli wrócisz, wyjdę za Ciebie. Jeśli nie dotrzymasz słowa, złamiesz mi serce.”

Książkę rozpoczyna prolog, z którego możemy wywnioskować, że cała historia będzie opisem wspomnień głównego bohatera. Osobistym powrotem do przeszłości, która wniosła w jego życie ogromnie wiele radości, a jednocześnie pozostawiła po sobie cienkie pasmo cierpienia. Nie żałuje jednak tych chwil, właśnie takie wrażenie odniosłam, on naprawdę pragnął o tym wszystkim pamiętać, o służbie, o ojcu, o uczuciach, o niej.

Przede wszystkim o osóbce, która zmąciła dotychczasowe życie i pozwoliła mu na poznanie prawdziwej miłości, takiej prawdziwej.

„Oczywiście obojgu nam pozostały wspomnienia, ale przekonałem się, że wspomnienia potrafią być ogromnie żywe.”

Całość czytało się lekko i płynnie, całość urozmaicają opisy przeżyć, wewnętrznych zmagań się bohatera z samym sobą. Może i Nicholas Sparks nikogo nie zaskoczył romantyczną historią, a jednak uważam tę książkę za jedną z jego najlepszych. Polecam ją wszystkim, również osobom nie przepadającym za romansami, do których w pewnym sensie ja również należę.

Nie oczekiwałam tak przyjemnej lektury, która bardzo mnie zaskoczyła i to w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Z chęcią jeszcze niejednokrotnie do niej wrócę, a już szczególnie w letnie, leniwe wieczory.

— Za wszelką cenę „Dotknąć Prawdy”.

Dokopać się do niej z miłości do własnego dziecka.

„Dotknąć prawdy” jest książką niezwykle wciągającą, która nie pozwala czytelnikowi oderwać się choćby na chwilę. Jak wskazuje nam opis, opowiada ona historię matki, której syn został oskarżony o popełnienie morderstwa. Akcja na samym początku nie wskazuje, że zmieni się w niezwykle dynamiczną, psychologiczną rozgrywkę pomiędzy bohaterami. Pytanie, kto ostatecznie ją wygra?

„— Gdy w grę wchodzi morderstwo, zawsze najpierw przyglądam się rodzinie. — wzruszył ramionami. — Większość ludzi zabija tych, których kocha.”

Już od pierwszych stron autorka pozwala nam poznać dwójkę głównych bohaterów, prawniczkę o imieniu Danielle oraz jej autystycznego syna, Maxa. Chłopiec w oczach swojej matki jest idealny i pomimo problemów z jakimi się zmaga, jakoś sobie radzi. Niezwykle bystry oraz inteligentny postanawia jednak sięgnąć po narkotyki, przez co pani Parkman podejmuje jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu. Umieszcza go w szpitalu psychiatrycznym, mając na uwadze wyłącznie jego dobro. Okazuje się to jednym z najgorszych pomysłów, który ostatecznie sprowadza na nią i Maxa same nieszczęścia, lecz za późno zdaje sobie z tego sprawę.

Nie potrafi pogodzić się z faktem, że jej chłopczyk stał się agresywny w stosunku do innych i za wszystko obwinia szpital. Rolą matki jest wszakże bezgranicznie kochać swoje dziecko, zapewnić mu bezpieczeństwo oraz, w przypadku głównej bohaterki, ufać swojemu instynktowi. Niestety nie zdążyła zareagować w porę.

„Ponieważ w tym kraju każdy może pozwać do sądu każdego za cokolwiek. Tak to już jest w Ameryce.”

Kiedy Max zostaje oskarżony o morderstwo pacjenta szpitala, Danielle uparcie wierząc w niewinność dziecka, nie cofnie się przed niczym, aby tego dowieść. Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem, który nieubłaganie się skraca i być może kobiecie nie uda się uratować własnego syna uważanego przez innych za niepoczytalnego mordercę.

Gdzie szukać pomocy i czy istnieje jeszcze ktoś, na kogo może liczyć?

„Przeklęła Boga za złudny widok pięknego błękitu nieba, jakim zwiódł ją dziś rano. Przeklęła Go za to, co zrobił jej synowi… Za Jego kamienne serce.”

Autorka przedstawia nam coś więcej, niż thriller psychologiczny z zagadką w tle. Książka jest również niezwykłym opisem więzi łączącej Danielle oraz Maxa, którzy pomimo wielu przeciwności losu wciąż mają siebie. Matka jest gotowa zaryzykować dla syna dosłownie wszystkim, co niejednokrotnie nam udowadnia. Chwilami wydaje się być bez szans w tym starciu o sprawiedliwość, a jednak bez sprzeciwów staje do kolejnej bitwy.

„Jednak nie znajdziesz tu schronienia przed niebezpieczeństwami świata. To miejsce ma jedynie uchronić świat przed niebezpieczeństwem, jakie ty dlań stanowisz. Tutaj możesz przyjrzeć się sobie w lustrze i ujrzeć prawdę — taką, która uwięzi cię tu na zawsze.”

„Dotknąć prawdy” pokazuje jakie rzeczy jesteśmy w stanie zrobić, aby uratować bliską nam osobę. Taka historia mogła się przytrafić każdemu i nie chodzi tu o oskarżenie o zbrodnię człowieka z autyzmem, a o prowadzenie walki w słusznej sprawie. Pozwala z drugiej strony zastanowić się nad problemami i trudnościami, z jakimi muszą się mierzyć osoby z tym schorzeniem.

Bardzo przyjemna lektura, która chwilami zmusza nas do refleksji i zastanowienia się, co zrobilibyśmy na miejscu głównej bohaterki. Gorąco polecam tą książkę, ponieważ czyta się ją niezwykle płynnie, a jednocześnie intrygująca akcja długo trzyma czytelnika w napięciu.

— Grzechem jest „Zabić Drozda”.

Jak i grzechem jest zabić własne sumienie, jak pokazuje Nam Harper Lee.

Pragnienie przeczytania tej książki było wyjątkowo silne, dlatego zaraz po dostaniu się powieści w moje ręce, przystąpiłam do szybkiej lektury, która nieco się wydłużyła. Zachęcał nie tylko interesujący tytuł, ale tematyka wiążąca się z dawnymi uprzedzeniami do czarnoskórych. Pochłonęłam kilka pierwszych rozdziałów w niezwykłym tempie, aczkolwiek zaskoczył mnie sposób opisywania wydarzeń z perspektywy kilkuletniego dziecka. Oczywiście zaskoczył w ten pozytywny sposób, bowiem rzadko trafia się na taką narratorkę, choć niekiedy miałam ochotę nią potrząsnąć, zapominając, że wciąż jest tylko dzieckiem.

„Ale ja, zanim będę mógł żyć w zgodzie z innymi ludźmi, przede wszystkim muszę żyć w zgodzie z sobą samym. Jedyna rzecz, jaka nie podlega przegłosowaniu przez większość, to sumienie człowieka.”

Jean Louise dla mnie zawsze już pozostanie Skautem, która niejako dzieli się z nami swoim dziecięcym wyobrażeniem o świecie oraz wydarzeniach, jakie mają miejsce dookoła. Na samym początku wydaje się ona cofać wstecz, wprost do wspomnień wiążących się z okresem bliskim procesowi oraz temu, co działo się na równi z nim. Przedstawia swoje dzieciństwo kilkoma akapitami, następnie poświęcając kartki na opowieść o przygodach przeżytych razem ze starszym bratem, a niekiedy przyjacielem z dzieciństwa imieniem Dill. Wychowywana bez matki, lecz pod okiem gospodyni oraz nieco specyficznego ojca, ale niezwykle szlachetnego względem własnych zasad.

Córka prawnika, która została wciągnięta w świat pełen uprzedzeń rasowych, przedstawionych na tle lat trzydziestych ubiegłego wieku, a jednocześnie dziecko szczere w swoich słowach i postępowaniach. Nawet, jeśli nie zawsze były one właściwe, to podejmowane w dobrej wierze.

„Odważny jest ten, kto wie, że przegra, zanim jeszcze rozpocznie walkę, lecz mimo to zaczyna i prowadzi ją do końca bez względu na wszystko.”

Niezwykle piękne słowa, które z pewnością mogłyby się odnieść do ojca bohaterki — podejmującego się obrony czarnoskórego mężczyzny oskarżonego o gwałt. W społeczeństwie zdominowanym przez wszelkie uprzedzenia rasowe, sprawa ta wydaje się przegrana jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy, gdy wszyscy nastawiają się przeciwko Atticusowi. Niewątpliwie cierpi na tym również jego rodzina, bowiem proces dotyka ich wszystkich, aczkolwiek w różnym stopniu i wymiarze.

To okres przedstawiony oczami dziecka, które pojmuje i interpretuje wydarzenia dziejące się dookoła na własny sposób. Niestety Skaut nie jest w stanie pojąć podłości dorosłych ludzi, która tak często wygrywała w powieści z prawdą — jak gdyby woleli oni uśmiercić własne sumienia, kierując się tylko kolorem skóry. Z pewnością nie taki powinien być świat, a także ludzie.

„Drozdy nic nam nie czynią poza tym, że radują nas swoim śpiewem. Nie niszczą ogrodów, nie gnieżdżą się w szopach na kukurydzę, nie robią żadnej szkody, tylko śpiewają dla nas z głębi swoich ptasich serduszek. Dlatego właśnie grzechem jest zabić drozda.” 

Niewątpliwie uśmiercenie drozda jest grzechem, jak zresztą odebranie każdego niewinnego życia, bezpośrednio czy też nie. Książka ukazuje w piękny i jednocześnie prosty sposób do czego zdolni są ludzie względem drugiego człowieka. Ukazuje ona jednocześnie ludzki egoizm, który wydaje się być chorobą współczesnego świata, jak gdyby oskarżony był społeczności obojętny i tylko Atticus dostrzega w nim człowiek — nie czarnucha czy Murzyna. Jest jednym z niewielu, który kierują się dobrem drugiej istoty, nie zważając na opinię innych oraz niebezpieczeństwa, jakie mogą z tego wyniknąć.

Może i część pierwsza niekiedy wydaje się dłużyć w nieskończoność, lecz w końcu pojmuje się, że była ona konieczna do przedstawienia późniejszych wydarzeń.

 

„Jeśli istnieje tylko jeden rodzaj ludzi, to dlaczego nie możemy żyć ze sobą w pokoju? Skoro wszyscy są tacy podobni, czemu schodzą czasem z dobrej drogi i zaczynają gardzić sobą nawzajem?”

 

„Zabić drozda” to powieść interesująca i intrygująca, która zmusza czytelnika do refleksji — gdzie tak naprawdę zaczyna się i kończy ludzka tolerancja? Czy jest ona czymś abstrakcyjnym, co w rzeczywistości nie istnieje? A jak my zachowalibyśmy się na miejscu bohaterów, po której stronie gotowi bylibyśmy stanąć?

Myślę, że jest to jedna z tych książek, które są swego rodzaju przełomem w literaturze i zapadają czytelnikowi w pamięć na dłuższy okres, odbijając się co jakiś czas echem. Nie pozwalają o sobie zapomnieć, bowiem tkwią gdzieś w środku, niekiedy poruszając nasze sumienie i każąc nam zastanowić się na ludzką egzystencją, o której niekiedy przychodzi nam decydować — świadomie lub też nie.